Gdzie dobrze zjeść w Miami? Oto mój poradnik przetestowany na własnej skórze. Nie czytajcie o pustym żołądku! I ani słowa o kaloriach 😉
Nie lubię całego tego gadania, że jedzenie w Ameryce jest paskudne. Pewnie – Stany to nie Włochy: nie wystarczy wejść do pierwszego z brzegu spożywczaka, sięgnąć po cokolwiek i od razu mieć zapewnioną kulinarną ucztę. Smak obrzydliwego chleba z Walmartu (o dacie ważności dwadzieścia lat do przodu) potrafi mnie prześladować całymi tygodniami, a czasem, gdy w USA kupuję wędlinę, zastanawiam się, czy kiedykolwiek chociaż stała obok prawdziwego mięsa.
Druga strona medalu wygląda jednak tak, że w Ameryce znanej z tego, że ma WSZYSTKO, to WSZYSTKO oznacza również kulinaria. Cokolwiek sobie wymyślę, na jakąkolwiek kuchnię świata najdzie mnie ochota, w Stanach na bank ją znajdę. I tak jest też na Florydzie.
Do próbowania nowych smaków i testowania nowych kuchni, Miami nadaje się idealnie. Szczególnie, jeśli chodzi o dania z Ameryki Środkowej i Południowej, bo 70 procent mieszkańców miasta to Latynosi, a połowa – Kubańczycy.
Podczas mojej ostatniej eskapady na Florydę odkryłam w Miami 4 gastronomiczne hity i jeden kit. Oto one – zapamiętajcie te adresy podczas swojej wyprawy!
HIT 1 – HAVANA 1957
Ta kubańska knajpka ma swoje filie w kilku miejscach w mieście, ja jednak wybrałam tę stojącą przy zabytkowej i urokliwej hiszpańskiej Española Way. Miejsce, które w każdej innej szerokości geograficznej wyglądałoby może nieco jak skansen, tu cieszy stylizowanym na hawańskie knajpy wystrojem, salsą płynącą z głośników, señorami w rozchełstanych białych koszulach i señoritami w kieckach z falbankami roznoszącymi klientom dania i drinki. Z Havana 1957 nie wypada wyjść bez wypicia jednego z 15 rodzajów pysznego lokalnego mojito (13,95$) – do wyboru m.in. kiwi mojito, mojito kokosowe, ananasowe albo truskawkowe.
A co zjeść? Ja wybrałam kultowe kubańskie sandwicze – tak wielkie, że zamiast „kanapkami” powinno się je nazywać „sofami”.
Ten o nazwie „Cubano” (14,5$) to latynoski klasyk, w który pomiędzy kromki sprasowanego kubańskiego pieczywa bogato nawkładano szynki, pieczonego schabu, żółtego sera, pikli i musztardy. Z kolei Gosia – która odpowiada za graficzną oprawę 50 Shades of States i towarzyszyła mi w wyjeździe do Miami – zajadała się Ropa Vieja (16,95$) – czyli rozdrobnionym stekiem wołowym serwowanym z ryżem i czarną fasolą.
Adres: 405 Española Way, Miami Beach; www.havana1957.com
HIT 2 – NAKED TACO
W pobliżu Ocean Drive i słynnej rezydencji Gianniego Versace stoi świetna, nieco rockandrollowa meksykańska knajpa, która przy wejściu wita klientów szałowym, zabytkowym cadillakiem.
We wnętrzu znajdziecie typowe amerykańskie kanapy obite czerwoną skórą. Na zewnątrz – wariackie grafiki i murale. Porcje serwowane w Naked Taco są olbrzymie. I pyszne. Guacamole, z którymi serwowane są tutejsze fajitas (18$) to ambrozja. Podobnie jak quesadillas (15$). Fajitas serwowane są w tu z grillowanym kurczakiem (lub – do wyboru – krewetkami, grzybami lub homarem), papryczkami, śmietaną, cebulą, meksykańskim ryżem i czarną fasolą.
Quesadillas – z serem plus kurczakiem, stekiem lub krewetką, choć nawet już w wersji serowej są boskie.
Co prawda nie byłam nigdy w Meksyku, ale wyobrażam sobie, że właśnie tak powinno się tam karmić, by było dobrze :).
Do popicia – rzecz jasna – Margarita (13$) w szalonych wariantach. Moja ulubiona – ze świeżym mango, limonką i chili.
Adres: 1111 Collins Avenue, Miami Beach; www.nakedtacomiami.com
HIT 3 – POKÉ 305
Tę knajpkę odkryłam, gdy doszłam do wniosku, że do gorących wieczorów Florydy dobrze pasowałaby kuchnia hawajska. Poké to jednocześnie lekkie i sycące michy wypełnione ryżem, surową rybą i warzywami. W Miami Beach dobrą, serwującą poké knajpę znalazłam nieco na uboczu, lecz nieopodal popularnego deptaka przy Lincoln Avenue. Jedyną wadą tego miejsca jest to, że nie ma klimatycznego ogródka, w którym spędzić można wieczór gapiąc się na przechodniów :).
Bo Poké 305 to w ogóle nie jest żadna tam nastrojowa restauracyjka, tylko absolutnie zwyczajna, prosta „jadłodajnia” serwująca dania w plastikowych miskach… Za to oszałamiająca smakiem. Wracałam tu trzykrotnie, często ucinając sobie pogawędkę z właścicielem lokalu, który często sam staje za ladą. Popróbowałam poké w przeróżnych konfiguracjach (cena dania to średnio 12-15$) i dochodzę do wniosku, że najbardziej smakowała mi micha o nazwie MO’I: z surowym łososiem, edamame (niedojrzałymi strąkami soi), masago (ikrą gromadnika), imbirem, chipsami z taro, białym sezamem, awokado, ogórkiem i pikantnym sosem majonezowym.
Adres: 1627 Alton Rd, Miami Beach; www.poke305.com
HIT 4 – CVI.CHE 105
Tu trafiłam, by spróbować dań, jakich jeszcze nigdy w życiu nie jadłam. A nie jadłam nigdy kuchni peruwiańskiej. Restauracja usytuowana jest nieopodal turystycznej Lincoln Road, a mimo to, przychodzą do niej głównie lokalsi. Jest modnie. I dość wytwornie. Ale nie kosmicznie drogo.
W nowoczesnym wnętrzu wyspa, na której kucharze przygotowują jedzenie, stoi pośród stolików. A nad wyspą „wisi” z cała ławica sztucznych rybek. Bo właśnie o ryby w tym miejscu chodzi przede wszystkim .
W CVI.CHE 105 po raz pierwszy w życiu spróbowałam koronnej peruwiańskiej potrawy – ceviche. Za 15,95$ dostałam pyszny mix owoców morza marynowany w limonkowym sosie, serwowany razem z peruwiańską kukurydzą.
Gosia wybrała Lomo Saltado (17,95) – kawałki wołowiny z woka w pomidorach, cebuli z Arequipy i papryce. Mniam!
Adres: 1245 Lincoln Road, Miami Beach; www.ceviche105.com
KIT – LITTLE HAVANA
Tu przechodzimy do kontrowersji, bo praktycznie każdy przewodnik po Miami zachęca stołowanie się w kubańskiej dzielnicy Miami – Little Havana. I najprawdopodobniej rzeczywiście w tej części miasta mnóstwo jest miejsc, w których można smacznie i klimatycznie zjeść. Tyle że nam się nie udało.
Najpierw na lunch wybrałyśmy z Gosią kubańską restaurację Ball & Chain przy głównej arterii dzielnicy – Calle 8.
Z drewnianym sufitem, obrazkami z Kuby na ścianach i muzyką na żywo, lokal wyglądał doskonale. W praktyce okazało się, że to typowa masówka mająca przyciągać na siłę tłumy turystów. Kelnerzy udający, że w środku jest wolny stolik – tylko po to, by chwilę potem zostawić cię przy barze i zapomnieć o tobie na dobre… to zupełnie nie moja bajka.
Postanowiłyśmy więc uciec od tłumów turystów i szczęścia szukać w mniej obleganej części dzielnicy. Ruszyłyśmy do „Doce” – maleńkiej hipsterskiej knajpki zachwalanej jako najlepsza w okolicy.
I tu znów miałyśmy pecha. Lokal, w którym menu wypełnione jest po brzegi kubańskimi daniami, tego dnia miał nam do zaoferowania wyłącznie… pad thaia. A gdy ugodowo na niego przystałyśmy, trafił na stół tak strasznie przypalony, że nawet my – wygłodniałe po całym dniu maszerowania – nie byłyśmy w stanie go zjeść. Mam nadzieję, że po prostu lokal miał gorszy dzień i że kiedyś wrócę tam i zmienię zdanie.